Zmiany w referendum lokalnym. Zamach na polską semidemokrację

  • Referendum lokalne dla obywateli!

Koło poselskie Kukiz’15 – Demokracja Bezpośrednia jest znane z tego, że uprawia w Sejmie bardzo zręcznie tzw. politykę realną, czyli politykę opartą na kalkulacji układu sił i na interesach narodowych.

Stosując konsekwentnie swój polityczny realizm, Paweł Kukiz przeforsował umiejętnie nowelizację ustawy o referendum lokalnym, przekonując do głosowania na rzecz tej zmiany nie jakąś marionetkową partię typu Konfederacja, lecz potężną partię rządzącą. Pragmatyczny szpagat polityczny w stylu Kukiza? Niewątpliwie tak.

Ustawa o referendum lokalnym istnieje w Polsce od 2000 roku, lecz nie była jak dotąd, bo nie mogła być, skutecznie egzekwowana. Była obwarowana do tego stopnia tzw. niedemokratyczną konstrukcją zaporową, że jej jedyny plus stanowiła de facto jej pseudo-demokratyczna wizerunkowość, a więc fakt samego jej istnienia. Można tę sytuację porównać do samochodu, z którego jesteśmy co prawda dumni, lecz go nie używamy, bowiem brakuje mu sprawnego układu napędowego.

Na czym polega istota nowelizacji ustawy o referendum lokalnym? Jak wygląda jej nowy układ napędowy?

Po pierwsze, reforma wprowadza obniżenie progu frekwencji obywateli, od którego zależy ważność referendum. Przy referendach tematycznych/rzeczowych frekwencja ma się zmniejszyć z 30 proc. do 15 proc. Natomiast referendum o odwołanie prezydenta miasta, burmistrza lub wójta będzie wiążące, jeśli liczba obywateli, którzy wzięli w nim udział, osiągnie co najmniej 3/5 liczby głosów oddanych w wyborach na odwoływanego polityka. Dla przypomnienia, obecnie jest to 3/5 wszystkich, którzy brali udział w wyborach.

Po drugie, liczba obywateli niezbędnych do zainicjowania referendum rzeczowego ulega redukcji z 10 do 5 proc. w gminach i powiatach oraz odpowiednio z 5 do 2,5 proc. w województwach.

Po trzecie, okres zbierania podpisów pod wnioskiem referendalnym zostaje wydłużony z 60 dni do sześciu miesięcy.

Wymienione zmiany nie są rewolucyjne, niemniej jednak mają z pewnością charakter ewolucyjny. O małej rewolucji moglibyśmy mówić dopiero wówczas, gdyby ten akt prawny zawierał obowiązek przegłosowania realizacji projektów lokalnych, których koszt przekracza ustaloną w ustawie kwotę. No cóż, do tego nam jeszcze daleko.

Jest tajemnicą poliszynela, że w Polsce mamy do czynienia z systemem politycznym, który osobiście określam mianem semidemokracji, a więc demokracji połowicznej.

System ten zasługuje również na miano demokracji parlamentarno-elitarnej lub demokracji wyborczej (namiastki demokracji objawiają się tylko w okresie wyborów). Podobne określenia można by w polskich realiach politycznych mnożyć, ale nie o to chodzi.

Problemem jest, nazwijmy to po imieniu, brak demokratycznego sposobu kierowania państwem z aktywnym udziałem obywateli, co automatycznie blokuje rozwój społeczeństwa obywatelskiego.

I w tej sytuacji dochodzi w ramach polskiego systemu semidemokratycznego do pragmatycznej nowelizacji aktu prawnego, który zawiera zasady działania i tryb referendum lokalnego, czyli instrumentu klasycznego dla demokracji bezpośredniej. Okazuje się, że rzeczy niemożliwe w polskiej polityce stają się powoli faktem.

Wiemy, że jeszcze do niedawna wizja demokracji bezpośredniej w Polsce kojarzona była, pozwolę sobie tu na abstrakcyjną paralelę, z lądowaniem Polaków na Księżycu w rakiecie krajowej produkcji.

Jeszcze bardziej paradoksalny, ale pozytywnie zaskakujący, jest fakt, że to partia PiS przegłosowała nowelizację wspomnianej ustawy w niższej izbie polskiego parlamentu.

Czy mamy więc do czynienia z zamachem na polską semidemokrację? Tu byłbym ostrożny, niemniej jednak „coś ruszyło” w kierunku wprowadzenia prawdziwej demokracji w Polsce. Mam na myśli oczywiście taką formę demokracji, która jest najbliższa obywatelowi i która wciąga go maksymalnie w proces polityczno-decyzyjny, zarówno na szczeblu lokalnym jak i państwowym.

Przeciw nowelizacji ustawy zgłoszono wiele protestów, a niektóre ugrupowania polityczne i biznesowe ruszyły nawet na barykady. Dzieje się to na zasadzie „uderz w stół, a nożyce się odezwą”. Korporacje, lokalni włodarze, PO, PSL i Lewica przestraszyli się tego najbardziej demokratycznego elementu, jakim jest referendum. No cóż, czym innym jest głosić potrzebę demokratycznych zmian, a czym innym być konfrontowanym z tymi zmianami.

Skądinąd wiemy przecież, że jednoznaczna definicja demokracji nie istnieje. Jeśli zatem system autokratyczny nazwiemy umownie demokracją, to walcząc o utrzymanie tego systemu będziemy walczyli o… demokrację. Nielogiczne, ale za to łatwe do zrozumienia.

Wracając jednak do protestów PO, PSL, Lewica & co, musimy stwierdzić, że aktualnie wychodzi „szydło z worka”. Sympatycy polskiej semidemokracji, owinięci w ten system jak w ciepłą kołdrę, buntują się przeciw wspomnianej ustawie czyli de facto boją się oddać skrawka władzy ludowi, będącemu jakby nie było suwerenem w Państwie Polskim.

Ciekawa jest też reakcja tzw. ruchów prowolnościowych na zmianę ustawy o referendum lokalnym. Myślę o tych pozasejmowych ugrupowaniach politycznych, które często i chętnie włączają do swoich programów demokrację bezpośrednią. Otóż, owe ruchy obywatelskie nabrały wody w usta i nie reagują w ogóle na ten, jakby nie było, historyczny krok w procesie przemian polityczno-decyzyjnych w naszym kraju.

Dlaczego nie reagują i nie podejmują tego tematu? Odpowiedź, a raczej odpowiedzi – bo jest ich co najmniej kilka – na to pytanie pozostawiam Czytelnikowi tego tekstu i wspomnianym ugrupowaniom.

Podkreślam, że nowelizacja ustawy o referendum lokalnym to ważny krok na drodze do budowy społeczeństwa obywatelskiego w Polsce, lecz to jednak tylko jeden krok, a przed nami jeszcze długi dystans do pokonania.

Pierwszym problemem polskiej semidemokratycznej choroby jest niedemokratyczna i bezprawna ordynacja wyborcza, w ramach której obywatel nie może indywidualnie kandydować do Sejmu, bowiem ustawa – Kodeks Wyborczy – wyklucza taką możliwość. W ten sposób niezrzeszony obywatel jest pozbawiony biernego prawa wyborczego, a tym samym odebrana zostaje mu możliwość współuczestniczenia w procesie decyzyjnym.

Drugim problemem jest postkomunistyczna Konstytucja, która jest sprzeczna, niekonsekwentna i nieadekwatna do dzisiejszych czasów. Konstytucja powinna być ustawą ponad ustawami, a tymczasem stała się nic nieznaczącym tekstem wobec wszechobecnych ustaw, które de facto stanowią prawo w Polsce.

Ostatni problem dotyczy braku czynnego współudziału obywateli w procesie polityczno-decyzyjnym w Polsce. Chodzi konkretnie o rozwój aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, które powinno współdecydować w ważnych sprawach, szczególnie na szczeblu lokalnym/samorządowym. Nie muszę dodawać, że ten problem jest symbiotycznie powiązany z dwoma wymienionymi wyżej kwestiami, natomiast ustawa o referendum lokalnym próbuje go przynajmniej częściowo rozwiązać.

Nowelizacja ustawy o referendum na szczeblu lokalnym posiada również istotny symboliczno-psychologiczny charakter, bowiem daje Polkom i Polakom nadzieję na odzyskanie prawdziwej wolności.

Chodzi mi konkretnie o wolność do samostanowienia o własnym losie i związane z tym poczucie obywatelskiej i ludzkiej godności. W tym kontekście dalekosiężnym celem jest radykalna modernizacja systemu poprzez zmianę ordynacji wyborczej i nowelizację Konstytucji RP.

Owszem, możemy się powoływać na słynny art. 4 ustawy zasadniczej, mówiący, że „władza zwierzchnia w Rzeczypospolitej Polskiej należy do Narodu”. Wystarczy jednak, że zwolennicy polskiej semidemokracji zacytują jako odpowiedź art. 95 Konstytucji: „Władzę ustawodawczą w Rzeczypospolitej Polskiej sprawują Sejm i Senat”. Komentować tego konstytucyjnego paradoksu chyba nie trzeba.

Konstytucja RP ma to do siebie, że broni skutecznie polskiej wersji demokracji parlamentarno-elitarnej, zaś interpretacja ustawy zasadniczej, szczególnie przez prawników reprezentujących tzw. interesy władcze, pozostawia wiele do życzenia.

Wnioski nasuwają się tu więc same. Jednym z nich jest stwierdzenie, że kampania „Obywatele decydują” winna toczyć się nadal i nie wolno nam pod żadnym pozorem zwalniać jej tempa. Ustawa o referendum lokalnym to jedynie mała jaskółka, która jednak demokratycznej wiosny w Polsce nie czyni.


Mirosław Matyja – politolog, ekonomista i historyk. Absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie i Uniwersytetu w Bazylei. Doktoraty: w Polsce, Szwajcarii, Wlk. Brytanii, we Włoszech i w Indiach.
Mirosław Matyja jest profesorem na Polskim Uniwersytecie na Obczyźnie (PUNO) w Londynie, na Selinus University w Bolonii we Włoszech oraz na Indian Management School and Research Centre w Mumbaju w Indiach. Jest również honorowym profesorem na Logos International University w Miami w USA.
Badacz funkcjonalności i dysfunkcjonalności demokracji bezpośredniej w Szwajcarii i zwolennik wprowadzenia w Polsce elementów tej wersji demokracji. Autor hasła polska semidemokracja. Z zamiłowania alpinista i badacz najnowszej historii Polski.